Coś się kończy, coś się zaczyna

Przez ostatni rok pisałam dla Vogue.pl o zmianach, które zachodzą na świecie z powodu człowieka i jego zadziwiającej krótkowzroczności. O bielejących rafach, o umierających wielorybach, topniejącym lodzie, wyspach plastiku, śmiercionośnych biznesach, znikających wyspach, znikającej dżungli, znikających gatunkach i znikającym świecie.

Czuję, że zaczyna brakować mi słów. Nie chcę już pisać wyłącznie o rozpaczy. Nie wierzę, że to jedyne, co nam zostało. Wszyscy wiemy, że jesteśmy inwazyjnym gatunkiem, który zaburza całe ekosystemy i swoimi działaniami zmienia klimat i środowisko. Wiemy też, że – choć ważne – to indywidualne działania niewiele zmienią. Potrzeba globalnej polityki, ponadnarodowych umów, zmiany nastawienia w biznesie, przeorganizowania całej naszej abstrakcyjnej świadomości, którą zdobyliśmy 70 tys. lat temu. W tym, że ponownie musimy się nauczyć działać razem, jest nadzieja – w jakimś wymiarze kryzys klimatyczny daje nam szansę. Potrzebujemy tylko nowych narzędzi, nowej perspektywy, nowych sposobów działania. Nowych mitów i nowych marzeń.

Dzięki Hua Hsu, który pisze dla „New Yorkera”, wpadła mi w ręce wydana niedawno przez Matthew Schneidera-Mayersona i Brenta Bellamy’ego książka „An Ecotopian Lexicon”. To leksykon nowych słów na nowe czasy. Schneider-Mayerson i Bellamy zaprosili do współpracy grupę pisarzy, naukowców i artystów, prosząc ich o stworzenie nowych słów albo dostosowanie już istniejących z innych niż angielski języków, które pomogą nam wspólnie myśleć o przyszłości i opisywać ją w nowy sposób. Tworząc słowa, których bazą są wszystkie języki (pojawia się norweski, arabski, tajski, ganda i delfini), chcą wskazać kierunek – kryzys jest globalny: ponadnarodowy, ponadpaństwowy, ponadgatunkowy. Takie same muszą być rozwiązania.

Wiemy, jak jest źle. Ale ciągle nie wiemy, jak na to zareagować. Rozumiemy, że kończy się jakaś era (petrokapitalistyczna impreza, na którą nie wszyscy zostali zaproszeni – jak opisuje ją jeden z autorów leksykonu), ale nie wiemy, co będzie po niej. Może zmieniając słowa, które od 70 tys. lat pomagają nam radzić sobie z rzeczywistością – znajdziemy kierunek i zmienimy świat?

Moje ulubione nowe słowo zostało przedstawione przez Sama Solnicka, naukowca z Liverpoolu, który bada związek poezji z nauką i literatury z kryzysem klimatycznym. Opisuje on słowo „Apocalypso” wymyślone przez poetkę Evelyn Reilly. Wszyscy wiemy, czym jest apokalipsa (to ważne, że oryginalnie oznaczała „ujawnianie”, a nie ostateczną katastrofę). Szykujemy się na nią, wiemy, że nie jesteśmy gotowi i zastanawiamy się, czy kiedykolwiek będziemy. Za to Calypso – w tym przypadku – nie jest nimfą, która przez siedem lat trzymała Odyseusza na wyspie, ale kreolskim tańcem i muzyką, w których satyrą wyraża się opór; celebracją i kreatywnością – krytykę. Jak pisze Solnick: „Apokalipsy mówią ci, że wszystko już stracone, bo świat za chwilę się skończy, czy to z cichym jękiem, czy z głośnym hukiem. Apokalipsos pokazują, że choć sytuacja wygląda naprawdę źle, nie powinieneś się poddawać, bo choć niektóre rzeczy się kończą, inne właśnie się zaczynają. Więc przestań skomleć, zacznij tańczyć”.

 

To mój ostatni felieton z serii klimatycznej dla Vogue. Całość przeczytacie tutaj.