Detektyw od żydowskich tożsamości

Czasem znajdzie tylko nazwisko. Nieraz rodzinę, która przechowywała dziecko przez kilka lat. A niekiedy uda jej się odszukać siostrę, brata, kuzyna. Albo matkę.

W swoim jerozolimskim domu z widokiem na dolinę z sosnami, cedrami i cyprysami Lea Balint trzymała materiały o dzieciach bez tożsamości. Nocą na dywanie rozkładała papiery i szukała połączeń. Przybrane nazwiska, nazwy klasztorów, miejsca na wizach imigracyjnych do Palestyny, gazetowe anonse: „poszukiwany, poszukiwana”. W tym galimatiasie ukryte były tożsamości ludzi, którzy w czasie wojny stracili swoje rodziny. A razem z rodziną – swoją historię.

Kiedy w jednej z izraelskich gazet, jeszcze przed 1995 rokiem, ukazał się tekst Matka dzieci bez tożsamości, telefon Lei Balint rozpalił się do czerwoności. Ludzie zaczepiali ją na ulicy, podchodzili pod furtkę jerozolimskiego domu. Prosili: znajdź, odnajdź, połącz, oddaj, zwróć. Lea wysłuchiwała urywków historii, zapamiętanych strzępków życia: piwnice ze szczurami, ławki na dworcach, słoma drapiąca w nos, trudne słowa pacierza, ludzie z poważnymi minami, którzy mówią „nie nazywasz się już Miriam”, krew matki na śniegu.

Słuchała uważnie. W pojedynczych słowach – nazwach stacji, polskich nazwiskach, hebrajskich imionach – próbowała znaleźć trop. Potem nocą rozkładała papiery i szukała połączeń. Czasem odnajdywała tylko nazwisko. Nieraz polską rodzinę, która przechowywała dziecko przez kilka lat. A niekiedy udawało jej się znaleźć siostrę, brata, kuzyna. Raz znalazła nawet matkę.

Tekst o Lei Balint ukazał się w grudniowym numerze magazynu Pismo.