Singapur. Jeden stopień nad równikiem

Singapur zmienia się z miasta ogrodów w miasto w ogrodzie. Międzynarodowe, multikulturowe i zielone. I do tego tak cudownie karmi.

Jeden stopień nad równikiem leży magiczna kraina, w której mieszają się smaki z całego świata, kościoły sąsiadują z meczetami, a zieleń jest ważniejsza od potrzeb kierowców. W Singapurze spędzam dziesięć godzin. Wystarczy, żeby dać się zaczarować.

10.30 Kopitiam
Kiedy wysiadam ze stacji metra Telok Ayer, porządnie burczy mi w brzuchu. Wbiegam do Ya Kun Kaya Toast, zajmuję stolik obok dwóch starszych Chińczyków, chwytam zalaminowane menu i zamawiam zestaw A. Łapię oddech, rozglądam się dookoła. Podłoga jest zdarta, pod sufitem jarzeniówki, wielki wentylator i kilka wiatraków. Jest jeszcze patio z widokiem na Far East Square. Nad niewysokimi, ponadstuletnimi domkami górują wieżowce, których szklane powierzchnie odbijają równikowe słońce. Jestem w biznesowym centrum świata, jednym z najbogatszych państw na kuli ziemskiej, i razem z biznesmenami w nieskazitelnie odprasowanych garniturach siedzę przy stołach z lastryko.

Ya Kun Kaya Toast to jedno z dwóch tysięcy singapurskich kopitiam. Kopi to po malajsku kawa, tiam to w hokkien – języku Chińczyków z Fujianu – sklep. Niewielkie kawiarnie z prostym menu, kawą i herbatą. Poranny rytuał pięciu i pół miliona Singapurczyków. Może i śniadanie je się szybko, ale nikt nie zamawia go na wynos. Trzeba usiąść, przejrzeć gazetę, zamienić słowo z sąsiadem, popijając słodką kawę

O smakach Singapuru piszę w marcowym numerze Kuchni.