Słodko-gorzkie ziarnko pieprzu
Kambodża to kraina tysiąca uśmiechów, ale to również kraina, w której na każdym kroku natykamy się na bolesną historię. Tutaj piękno i cierpienie, radość i smutek splatają się ze sobą – tak, jak w życiu.
Lo, mój przewodnik przez dżunglę, ma dwanaście lat. A może trzynaście? Sam nie wie, stwierdza, zaciągając się papierosem. Za pasem nosi krótką maczetę, na plecach worek, do którego szelki zrobił z kramy. To kawałek materiału w kształcie prostokąta ze wzorem w czerwono-białą albo biało-niebieską kratę, który stał się narodowym symbolem Kambodży. Może być używany do wszystkiego: jako chustka, szalik, nosidełko dla dzieci. Albo jako szelki do worka. Kramę używa się też w tradycyjnej khmerskiej sztuce walki bokator, która w dosłownym tłumaczeniu znaczy „bicie lwa”. Adepci bokator walczą używając łokci, kolan i szybkich uderzeń goleniami. W pasie przewiązują się kramą – jej kolor oznacza stopień zaawansowania, jak w karate. Lo pewnie nawet nie słyszał o bokator, ale w dżungli nie musi walczyć o przetrwanie – zna ją jak własną kieszeń. Uczy mnie rozpoznawać liany, z których po rozcięciu wypływa czysta woda. I drzewo, którego żywica płonie nawet w deszczu. Liście na bóle głowy i korę na problemy z brzuchem. Wypatruje dla mnie wielkiego ibisa i pohukuje, naśladując hulmany – szybkie i zwinne małpy, które pomiędzy srebrzystymi drzewami skaczą nawet na kilkanaście metrów. Lo potrafi też polować na jaszczurki i wiewiórki – ale patrzy na mnie z powątpiewaniem, kiedy pytam, czy złapie je dzisiaj na kolację. Turyści raczej tego nie jedzą, kręci głową i zarządza krótki postój.
Cały tekst ukazał się na stronie Vogue.pl.